Na
wstępie chciałbym wyrazić swój głęboki żal, iż film ten przeszedł bez większego
echa. Trudno to pojąć, zważywszy iż wyszedł „spod pióra” twórców głośnego
„Gladiatora”, który w pełni zasługuje na miano arcydzieła. „Królestwo
niebieskie” stoi na równym z nim poziomie artystycznym, ale „de gustibus non
est disputandum”.
Perfekcyjne
zdjęcia, ciekawa fabuła, świetna scenografia, kostiumy, doskonały montaż i
efekty... – mógłbym wyliczać wszystkich wymienionych w napisach końcowych
twórców. Uważam, że film ten jest pod względem wizualnym kolejnym
majstersztykiem Ridleya Scotta. Doskonałe sceny walk (w tym chyba najlepsza
jaką widziałem scena oblężenia), łopot flag na tle pustynnego krajobrazu,
manewry konnicy – wszystko dopracowane do najmniejszego szczegółu – to
obowiązkowo trzeba zobaczyć. Zachwycam się za każdym razem i wcale nie wstydzę
się swojego entuzjazmu.
Rozczarowuje
trochę gra głównego bohatera, ale już wyjaśniam dlaczego. Otóż Orlando Bloom
zagrał TYLKO dobrze i nie do końca chyba sprostał postawionym mu zadaniom. Za
to popisali się drugoplanowi aktorzy: Jeremy Irons (Tiberias) i Liam Neeson (Godfrey),
ale ich nazwiska mówią same za siebie. Szczególną uwagę swą grą zwraca Morton
Csokas (Guy de Lusignan), który jako zblazowany, żądny władzy templariusz jest
po prostu rewelacyjny. Koniecznie muszę też wspomnieć o Edwardzie Nortonie,
który z niewielkiej, choć trudnej roli króla w złotej masce, stworzył
niezapomnianą kreację, chyba jedną z najlepszych w swojej karierze.
Film
mierzy się z mitami o krucjatach, ukazując inną, mniej popularną w zachodnim
świecie wersję historii. Przedstawieni tu zakonnicy już dawno zapomnieli o
swoich ideach. Z „bożych bojowników” stali się zwykłymi awanturnikami, których
wielu przybywa do Ziemi Świętej bynajmniej nie z powodów religijnych. Przyciąga
ich tu pragnienie zdobycia władzy, zaszczytów i bogactw. Doprowadza to do
konfrontacji z w innym światem – muzułmanami, wyznającymi inne wartości, ale
którzy także mają o co walczyć.
„Królestwo
niebieskie” w zamian za to daje nam bohatera, jakiego dawno już nie
widzieliśmy. Nie przypomina nam on żadnej z postaci ze srebrnego ekranu
ostatnich lat – jak choćby niemoralnego, acz wielce popularnego Bonda, będącego
idolem wielu. Nasz Balian jest skromnym, pokornym człowiekiem. Kimś, kto był
wzorem średniowiecznych wojowników, prawdziwym rycerzem bez skazy. Scott
prezentuje nam postać zdecydowanie pozytywną, umiejąca walczyć o swoje zasady,
będącą do końca im wiernym. Jego całe postępowanie, podejmowane wybory powinny
być dla nas wzorem, mimo iż czasami przeczą naszej logice i jakże różnią się od
tego, do czego przyzwyczaiło nas Hollywood. Warto zastanowić się, czy taki
bohater wciąż może inspirować, czy prezentowane przez niego wartości są nadal
aktualne? Czy też może Balian to ostatni już rycerz?
Mam
cichą nadzieję, że zobaczymy jeszcze innych, godnych naśladowania bohaterów, wyprodukowanych
przez Hollywood. Zauważyłem, że powoli pojawia się nowa tendencja w tym
kierunku, może więc moja nadzieja nie okaże się płonna...
Polecam
gorąco ten film. Gwarantuję dobrą rozrywkę i chwile spokojnej refleksji.
Wierzę, że kinomani docenią ten perfekcyjny obraz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz