poniedziałek, 25 marca 2013

Królestwo niebieskie






Na wstępie chciałbym wyrazić swój głęboki żal, iż film ten przeszedł bez większego echa. Trudno to pojąć, zważywszy iż wyszedł „spod pióra” twórców głośnego „Gladiatora”, który w pełni zasługuje na miano arcydzieła. „Królestwo niebieskie” stoi na równym z nim poziomie artystycznym, ale „de gustibus non est disputandum”.
Perfekcyjne zdjęcia, ciekawa fabuła, świetna scenografia, kostiumy, doskonały montaż i efekty... – mógłbym wyliczać wszystkich wymienionych w napisach końcowych twórców. Uważam, że film ten jest pod względem wizualnym kolejnym majstersztykiem Ridleya Scotta. Doskonałe sceny walk (w tym chyba najlepsza jaką widziałem scena oblężenia), łopot flag na tle pustynnego krajobrazu, manewry konnicy – wszystko dopracowane do najmniejszego szczegółu – to obowiązkowo trzeba zobaczyć. Zachwycam się za każdym razem i wcale nie wstydzę się swojego entuzjazmu.



Rozczarowuje trochę gra głównego bohatera, ale już wyjaśniam dlaczego. Otóż Orlando Bloom zagrał TYLKO dobrze i nie do końca chyba sprostał postawionym mu zadaniom. Za to popisali się drugoplanowi aktorzy: Jeremy Irons (Tiberias) i Liam Neeson (Godfrey), ale ich nazwiska mówią same za siebie. Szczególną uwagę swą grą zwraca Morton Csokas (Guy de Lusignan), który jako zblazowany, żądny władzy templariusz jest po prostu rewelacyjny. Koniecznie muszę też wspomnieć o Edwardzie Nortonie, który z niewielkiej, choć trudnej roli króla w złotej masce, stworzył niezapomnianą kreację, chyba jedną z najlepszych w swojej karierze.
Film mierzy się z mitami o krucjatach, ukazując inną, mniej popularną w zachodnim świecie wersję historii. Przedstawieni tu zakonnicy już dawno zapomnieli o swoich ideach. Z „bożych bojowników” stali się zwykłymi awanturnikami, których wielu przybywa do Ziemi Świętej bynajmniej nie z powodów religijnych. Przyciąga ich tu pragnienie zdobycia władzy, zaszczytów i bogactw. Doprowadza to do konfrontacji z w innym światem – muzułmanami, wyznającymi inne wartości, ale którzy także mają o co walczyć.



„Królestwo niebieskie” w zamian za to daje nam bohatera, jakiego dawno już nie widzieliśmy. Nie przypomina nam on żadnej z postaci ze srebrnego ekranu ostatnich lat – jak choćby niemoralnego, acz wielce popularnego Bonda, będącego idolem wielu. Nasz Balian jest skromnym, pokornym człowiekiem. Kimś, kto był wzorem średniowiecznych wojowników, prawdziwym rycerzem bez skazy. Scott prezentuje nam postać zdecydowanie pozytywną, umiejąca walczyć o swoje zasady, będącą do końca im wiernym. Jego całe postępowanie, podejmowane wybory powinny być dla nas wzorem, mimo iż czasami przeczą naszej logice i jakże różnią się od tego, do czego przyzwyczaiło nas Hollywood. Warto zastanowić się, czy taki bohater wciąż może inspirować, czy prezentowane przez niego wartości są nadal aktualne? Czy też może Balian to ostatni już rycerz?



Mam cichą nadzieję, że zobaczymy jeszcze innych, godnych naśladowania bohaterów, wyprodukowanych przez Hollywood. Zauważyłem, że powoli pojawia się nowa tendencja w tym kierunku, może więc moja nadzieja nie okaże się płonna...
Polecam gorąco ten film. Gwarantuję dobrą rozrywkę i chwile spokojnej refleksji. Wierzę, że kinomani docenią ten perfekcyjny obraz.









Piknik pod wiszącą skałą





 W latach 70. XX wieku kino australijskie przeżywało swój renesans. Dotychczas w latach 50. i 60. powstawało niewiele tytułów, produkowanych w większości przez wytwórnie zagraniczne, jednak przemiany polityczne, społeczne i kulturowe doprowadziły do znacznych zmian w australijskiej kinematografii.  Po dwudziestu latach marazmu powstała w 1970 roku instytucja AFDC, czyli Australian Film Development Corporation, która udzielała dotacji na produkcję filmów pod warunkiem, że były to produkcje rodzime. Już pięć lat później przekształciła się ona w słynną AFC, czyli Australijską Komisję Filmową, a powstałe w tym okresie filmy  szybko odniosły sukces zagraniczny, jednocześnie wpisując się w narodową dyskusję na temat „australijskości”, tradycji, tożsamości narodowej i historii kontynentu.





Australijska „nowa fala” zachwycała odbiorców na całym świecie swoją charakterystyczną oryginalnością – odmiennym punktem spojrzenia na rzeczywistość, poetyckością, tragizmem własnej egzystencji – mieszając się w społeczno-kulturalnym tyglu. Wytyczne te stały się  wkrótce podstawą działań dla przyszłych twórców. Do czołowych przedstawicieli „nowej fali” należeli między innymi Ken Hannam, Fred Shepisi, Gillian Armstrong, George Miller i Peter Weir. Ten ostatni zapisał się w historii kinematografii jako mag, wizjoner i szaman, który zabiera widza w świat pełen tajemnic i wieloznaczności.


Wyreżyserowany przez Peter’a Weir’a „Piknik pod wiszącą skałą” to przykład filmu o liryczno-sentymentalnym nastroju. Za każdym razem jego filmy to sugestia obserwatorska – bohatera i reżysera –  jako kreatora przedstawionych zdarzeń. W „Pikniku…” liczyła się dla niego czysta malarskość kina, podskórnie wyczuwalna niemal we wszystkich sekwencjach, swego rodzaju zaczarowana kraina baśni i magii. Oryginalną atmosferę filmu Weir’a tworzą przede wszystkim secesyjne detale – wolny rytm akcji, zdjęcia przyrody, oświetlenie, kostiumy, gesty.  Poetycka aura wydobyta jest również poprzez subtelną warstwę dźwiękową. W ten sposób reżyser zobrazował nową rzeczywistość filmowego impresjonizmu.


„Piknik pod Wiszącą Skałą” został wyreżyserowany na podstawie powieści autorstwa Joan Lindsay, pod tym samym tytułem. Film obrazuje rzeczywistość w sferze intymno-symbolicznej, jako swoista organizacja wizualności i namacalności sfery sacrum. Wejrzenie w głąb stanów człowieka, minimalizacja zdarzeń i poetycka wrażliwość – zestawia wyobrażenie romantycznego pejzażu, przywodzącego na myśl ezoteryczne nimfy oraz złośliwego satyra. Malarskość i pietyzm z jaką kamera śledzi każdy ruch – ma w sobie coś ze statyki fotografii – ułatwia rozpoznanie aluzji do zatracenia, odrealnia go, dowodzi sfer marzeń. Wszechobecna melodia fletni Pana, wyrzeźbione falliczne skały, przemilczenia i niedopowiedzenia – wyraźnie zaklinają plan narracji.





Weir hipnotyzuje nas opowieścią, która miała miejsce w upalny dzień św. Walentego, w sobotę 14 lutego 1900 roku.  Wtedy to grupa pensjonarek z Appleyard College, udała się na piknik pod tytułową „Wiszącą Skałę”, opodal góry Macedon w stanie Wiktorii. Tego popołudnia kilka z nich zniknęło bez śladu. Reżyser nigdy nie wyjaśni co się stało, i w tej niewiadomej tkwi właśnie prawdziwa moc filmu. Jednak nie tylko o samą tajemnice zaginięcia chodzi, w podświadomości ukryte jest coś więcej – zagadka tłumionej seksualności.
W epoce wiktoriańskiej seksualność kobiet była traktowana z podejściem wręcz chorobliwym. Była tematem tabu. Restrykcyjne normy rozwinęły się z połączenia purytanizmu religijnego z ascetycznym oraz kategorycznym rozdziałem sfery męskiej i żeńskiej. Seks był występny i naganny, nie przynależał do uświęconego i moralnego świata domowego. Stan edukacji seksualnej w czasach apogeum wiktoriańskiego podejścia do relacji płciowych, uwieczniony w podręcznikach pisanych przez duchownych, był po prostu fatalny. Wiedza na temat seksu była rzeczą wstydliwą, zaś młodzież pozostawała pod tym względem w oficjalnej niewiedzy, aż do wieku dorosłego. [1] Do tej pory kobiety były traktowane jako osoby bez seksualnych potrzeb. Dopiero freudowska psychoanaliza zaczęła zwracać uwagę na objawy cierpiących z tego powodu kobiet na histerię. To od nich pierwsi adepci tej metody zaczynali dowiadywać się o istnieniu ich nieuświadomionych dotąd myśli i potrzeb.





Świat tłumionej seksualności najlepiej widać w scenie kiedy jedna z opiekunek – panna McCraw – opowiada historię powstania „Wiszącej Skały”. Jej ton głosu jest przy tym pełen uczucia i wzruszeń, odpowiedni do potrzeb wypowiedzi. Gorsety, rękawiczki, falujące suknie i kapelusze – izolują od naturalnego środowiska. W końcu zahipnotyzowane magią przyrody dziewczęta, eksplorują labirynt skał pełen sekretów i niepokoju. Ujęcia nagich stóp ostatecznie podkreślają rezygnację z ograniczeń oraz ich uległość wobec natury. Pojawiające się na ekranie mityczne skały, są przejawem istnienia jakiejś ponadludzkiej pierwotnej siły, absolutu, prawdy, potęgi, tajemnicy i kontaktu z pięknem natury, jakże wspaniałej ale i groźnej zarazem.


Nie sposób się otrząsnąć po seansie. Peter Weir umiejętnie oddaje złożoność świata i człowieka. Reżyser okazał się mistrzem zaklinania sugestywnych obrazów przepełnionych grozą, gdzie estetyka erotyzmu staje się łącznikiem między życiem a śmiercią. Wszystko zaczyna się i kończy we właściwym miejscu i czasie. Tak rozpoczęła się jego wycieczka i przygoda z kinem.





The Avengers




   Bonnie Taylor śpiewała kiedyś, że "potrzebuje bohatera". Tutaj mogłaby ich znaleźć. Dokładnie sześciu. Jest nieugięty Thor (Chris Hemsworth), staromodny Kapitan Ameryka (Chris Evans), rosyjska kobieta-szpieg, czyli Czarna Wdowa (Scarlett Johansson), opanowany Hawkeye o bystrym spojrzeniu (Jeremy Renner), zielony od złości Hulk (Mark Ruffalo) oraz przezabawny miliarder - Iron Man (Robert Downey Jr.). 
   Pomysłodawcą ściągnięcia w jedno miejsce tylu superherosów był Nick Fury (Samuel L. Jackson), który w widmie zagłady ludzkości zaprasza do współpracy ludzi o ponad przeciętnych możliwościach. Wszystkiemu winien jest Loki (Tom Hiddleston) - asgardzki bóg, pragnący przejąć władzę nad światem z pomocą armii obcych, gotowych w każdej chwili podbić naszą planetę. Żeby to uczynić Loki musi otworzyć portal pomiędzy światami. Potem cała ludzkość stanie na krawędzi przetrwania. Jak zawsze potrzebujemy pomocy... 
    Tym razem nie będzie to waleczny pan prezydent ani odważna marynarka wojenna, a zespół z sześcioma przydomkami "super". I gdy myślicie, że będzie to kolejny film, który rozwali naszą ukochaną planetę, nie serwując widzom ani grama logiki, to jesteście w błędzie. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że to najbardziej "myślący" film o upadku naszej rasy. Pretekst do zniszczeń wydaje się być logiczny i spójny, sam atak, prosty i konkretny, no i zakończenie wręcz wciskające w fotel. Nakładanie się na siebie kolejnych warstw fabuły sprawi, że szybko zapomnicie o czasie, nie czując po wyjściu dwóch i pół godziny na sali kinowej. 
    Zazwyczaj w takich produkcjach jedyne, na co warto zwrócić uwagę, to efekty specjalne. W "Avengers" oprócz wręcz olśniewających dodatków w postaci wybuchów, zniszczeń i walk jest jeszcze muzyka (Alana Silvestri), iście wyniosła i godna superbohaterów oraz fabuła, nieskomplikowana, ale znów niebanalna, która wcale nie powala swoją głupotą. Dzięki wszechobecnemu humorowi i dużej dawce śmiechu łatwo można przełknąć nadchodzącą wizję końca świata. 
   I nawet, co jest tu dość istotne, nie trzeba orientować się w fabule poprzednich filmów Marvela. Jestem pewien, że produkcja spodoba się zarówno płci męskiej, która znów zamieni się w małych chłopców z otwartymi ustami, podziwiającymi swoich idoli w akcji, oraz kobietom, wpatrującym się nie tylko w muskuły bohaterów, ale także w akcję, skupiając się na tym widowisku. Więc pozostaje mi zachęcić was do rozłożenia się w fotelach na sali kinowej i zatraceniu w świecie herosów, szczytnych idei i rozrywki w najczystszej postaci... 

Nietykalni





Przyjaźń to podobno najpiękniejsze uczucie na świecie. Lepsze od sympatii, mocniejsze od nienawiści, trwalsze od miłości. Nic więc dziwnego, że dostarcza świetnego materiału na filmy i twórcy czerpią z niej wyjątkowo ochoczo. Mieliśmy już obrazy o przyjaźni męsko-męskiej ("Skazani na Shawshank"), przyjaźni kobiecej ("Thelma i Louise"), przyjaźni damsko-męskiej, która ponoć nie jest możliwa ("Once"), a nawet przyjaźni człowieka z ukochanym zwierzęciem ("Czas wojny"). Jednak zdecydowanie najbardziej poruszająca i najbardziej atrakcyjna dla filmowców jest przyjaźń, która nie miała prawa się spełnić. Przeniesienie na ekran historii o uczuciu, które połączyło osoby kompletnie od siebie różne, niemal zawsze spotykało się z mniej lub bardziej przychylnym spojrzeniem krytyki i widzów. Wymienić wystarczy chociażby "Doskonały świat" czy znakomity "Zapach kobiety". Film Martina Bresta nie jest wspominany przeze mnie przypadkowo, bo na podobnym schemacie, na którym został zbudowany, oparty jest przedmiot tej recenzji - bijący rekordy popularności i wzbudzający zachwyt na kinowych salach, francuski film "Nietykalni".


Oparta na prawdziwych wydarzeniach historia znajomości bogatego, sparaliżowanego jegomościa z wyższych sfer oraz młodego ciemnoskórego chłopaka z paryskich bloków. Nie łączy ich nic, ale to przecież wspaniały początek przyjaźni, bo jeden ma dokładnie to, czego drugiemu brakuje. Obaj wspaniale się uzupełniają, dzięki sobie nawzajem uczą się patrzeć na życie z innej perspektywy. Philippe odzyska radość i sens życia, dowiadując się, że świat widziany wózka inwalidzkiego również może wyglądać pięknie. Driss zasmakuje dostatniego życia, dokształci się kulturalnie, odbierze cenną lekcję dorastania i z poczciwego złodziejaszka zamieni się w rozsądnego mężczyznę. Wspaniała lekcja życia pozbawiona manieryzmu, kiczu i patosu. Prosta, bezpretensjonalna i ciepła opowieść z serii tych, po których od razu się człowiekowi robi lepiej. A uśmiech nie chce zleźć z twarzy przez długie godziny.




Tak wspaniale różna od wielu dzisiejszych komedii, które zdecydowanym krokiem zmierzały w stronę kloacznego humoru i niewybrednych dowcipasów (vide "Kac Vegas"). Fakt, że komedia stworzona została po to, by rozśmieszać i czepianie się o styl, w jakim to robi, to zwykłe czepialstwo, ale "Nietykalni" pokazują, że można rozbawić w sposób wyszukany, inteligentny i naprawdę prosty. Bez uciekania się do pokazywania golizny czy wyrzucania potoków przekleństw. A dodatkowo nieść za sobą celne przesłanie, ale tak, żeby nie wciskać go widzowi na siłę. Tak, żebyśmy sami się domyślili, pomiędzy kolejnymi wybuchami śmiechu, jaki jest morał całej opowieści. A wybuchów śmiechu możecie spodziewać się bardzo wiele, bo wzajemne przenikanie się dwóch różnych kultur i osobowości to ciągle jest świetny temat na zabawne gagi i dialogi. Szczególnie kiedy osobowości są osadzone w autentycznych i szczerych bohaterach. Nie tylko tych głównych, bo kapitalną robotę odgrywają wszyscy, którzy na ekranie się pojawiają.




Nie mam żadnych wątpliwości, że "Nietykalni" to najlepsza komedia wielu ostatnich lat. "Bawi ucząc, uczy bawiąc"- ten wyświechtany slogan, wytarty niemiłosiernie przez hollywoodzkich reżyserów, pod ręką francuskich twórców zyskał nowy blask. Przynieśli nam bajkową opowieść, która trafi do każdego widza, powodując prawdziwe wzruszenie i niewymuszony śmiech. A co ważniejsze, nie ucierpi na tym nasze poczucie humoru, wolne od kaca amerykańskich sztampowych produkcji. Śmiało można więc zacytować Woody'ego Allena, który jeden ze swoich filmów zakończył słowami: "dobrze, że są Francuzi!". I dobrze, że są "Nietykalni".

Wszystko jest iluminacją





Psychologiczne rozumienie iluminacji wiele mówi o filmie Lieva Schreibera. Według psychologii poznawczej tytułowa iluminacja to moment olśnienia umysłu, po którym człowiek czuje satysfakcję płynącą z rozwiązania.
  
                               
Jonathan (Elijah Wood) odbywa podróż życia z Ameryki na Ukrainę, aby odszukać swoje żydowskie korzenie oraz odnaleźć tajemniczą Augustynę, która w czasach II wojny światowej ocaliła jego dziadka przed nazistami. Impulsem do podjęcia wyprawy jest podarunek od chorej babci – pożółkła fotografia, przedstawiająca dziadka z nieznajomą kobietą. Młody mężczyzna jest dość nietypowym kolekcjonerem – w imponującym pokoju chomikuje drobiazgi związane z jego rodziną oraz odwiedzonymi miejscami w obawie przez zapomnieniem. Brakuje mu jedynie pamiątek związanych z dziadkiem. W poszukiwaniach potrzebni są młody Alex, znający język angielski w niskim stopniu zapewniającym poprawną komunikację z Jonathanem oraz jego zgorzkniały dziadek, skrywający prawdziwą przeszłość oraz kochający nerwową suczkę, którą w wyniku szantażu zabiera ze sobą.




Warto wiedzieć, że autor książki pochodzi z rodziny polskich Żydów, mieszkających w minionych czasach na Kresach Wschodnich. Być może zarówno dzieło literackie, jak i film zawierają elementy autobiograficzne. Osoby interesujące się życiem i twórczością pisarza zauważą, że Foer pojawił się w początkowej scenie filmu jako mężczyzna zamiatający liście na cmentarzu. Spostrzegawczy widzowie natomiast dostrzegą małe usterki w filmie, które jednak nie zostały przyćmione przez płynną i pasjonującą fabułę.



Jonathan i Alex (EUGENE HUTZ) zostali ukształtowani jako dwa przeciwstawne charaktery. Jonathan jest osobą introwertyczną, mającą trudności z przekonaniem do siebie nowych osób od momentu poznania. Perfekcyjnie dobrana charakteryzacja Elijaha, czyli ciemny garnitur w połączeniu z ogromnymi czarnymi okularami dopełniają wizerunku skromnego inteligenta, który twardo stąpa po ziemi. Żyje on w swoim małym rodzinnym świecie, w którym ludzi zastępują chorobliwie kolekcjonowane "pamiątki", tworzące także historię oraz ogromne drzewo genealogiczne. Alex natomiast jest prostym chłopakiem z charakterem ekstrawertyka – otwarcie mówi o swoich marzeniach, jest śmiały i bezpośredni w rozmowach z Johathanem. Film łamie stereotyp o dystansie dzielącym ludzi z innych stref intelektualnych, kulturowych czy też finansowych. Zdaje się potwierdzać natomiast inny pospolity pogłos – liczy się wnętrze człowieka. Dobre usytuowanie pieniężne oraz wykształcenie nie dały Jonathanowi najważniejszego – poczucia potrzeby innych osób i otwartości na nie. Ubogi w wielu aspektach Ukrainiec przypadkowo swoją naturalnością rozwarł drzwi do duszy i umysłu Jonathana, pomógł mu odnaleźć się w świecie i poznać prawdziwe ja.




Zderzenie w pełni ucywilizowanego człowieka z obywatelami kraju ulegającymi pijaństwu, upadkowi powszechnej kultury oraz jego szok wynikający z odmiennej ukraińskiej mentalności powoduje zabawne i komiczne niesnaski, zwłaszcza na tle tłumaczonych rozmówek angielsko-ukraińskich. Lekko nieśmiały Jonathan nie może się odnaleźć w obcym i ubogim kraju, w dodatku Ukraińcy nazywają jego wegetarianizm dziwną chorobą. Niewątpliwie najbardziej komiczną sytuacją jest niezwykły postój na drodze dwóch pijaczków w trakcie libacji alkoholowej... tuż po wypadku samochodowym. Zaskoczeniom Jonathana nie ma końca, mimo wszystko dzielnie dąży do spełnienia swojego marzenia i motywuje swoich towarzyszy do kontynuowania małej misji. Ukraińska muzyka podczas poszukiwań dodaje lekkości filmowi i wprawia widza w dobry nastrój, sprawiając, iż czuje się on osobiście związany z losem fikcyjnych postaci. Opowieść podzielona jest na rozdziały o intrygujących tytułach, pisane ręką... Czyją? Ta kwestia pozostanie tajemnicą do końca filmu.




"Wszystko jest iluminacją" to idealne intelektualne połączenie dramatu oraz komedii. Scenarzyści realistycznie odzwierciedlili surowe warunki życia codziennego panujące na Ukrainie, mimo że film był kręcony głównie w Czechach. Niewątpliwie najbardziej zaskakującym ujęciem jest widok rozległego pola słoneczników, które nadaje przez nagły i żywy wybuch kolorów optymistyczną aurę. Czy jest on zapowiedzią wypogodzenia się skomplikowanej sytuacji? Ponura historia w tle znajduje pełne ujście w finałowych scenach, a uśmiech na twarzy widza wywołany przez rozśmieszające sytuacje oraz konfrontację dwóch światów zostaje zastąpiony powagą i mokrymi oczami.






i




Shinobi






Akcja "Shinobi" ma miejsce już po objęciu panowania nad Japonią przez zwycięskiego Ieyasu Tokugawe, kiedy nastał czas pokoju, po długiej i wyniszczającej wojnie domowej. Czas raczej nie dla tytułowych shinobi, którzy specjalizowali się w działaniach, które dzisiaj określilibyśmy jako szpiegowskie i dywersyjne. Stąd też decyzja Tokugawy i jego doradców by zlikwidować dwa rywalizujące ze sobą od stuleci klany Shinobi po to, by ich umiejętności nie zostały wykorzystane w celu rozniecenia nowej wojny domowej. Historycznie, takie działanie miało swoje uwarunkowanie, gdyż nie wszyscy daimyo popierający tzw. "Sojusz Toyotomi" zgadzali się z wynikiem bitwy pod Sekigaharą. Dlatego też zdolności shinobi i ich potencjalne wykorzystanie przeciwko właśnie powstałej władzy Tokugawy było nad wyraz realnym zagrożeniem. 





Krótkie wyjaśnienie tytułem realiów historycznych. Po bitwie pod Sekigaharą, gdzie Ieyasu Tokugawa pokonał Hideoshi Toyotomi, a później zlecił zamordowanie nieletniego następcy czyli Hideori Toyotomiego, zakończył się pewien okres w historii Japonii zwany Sengoku Jidai, czyli "wiek kraju ogarniętego wojną". Czas wojny, wielkich bitew i walki o dominacje nad całą Japonią, także czas wielkich generałów, takich jak Uesugi Kenshin ("Heaven and Earth") czy Takeda Shingen ("Kagemusha"). Okres ten datuje się od momentu upadku szogunatu Ashikaga, czyli od wczesnych lat XVI wieku. 






Sam film opowiada historie nieco podobną do tej, jaka jest fabułą nieśmiertelnego "Romea i Julii", gdzie zakochuje się w sobie dwoje ludzi ze zwalczających się nawzajem od pokoleń rodzin. Historia stara jak świat i przedstawiana wielokrotnie, jednak tutaj ma ona swoje uwarunkowania historyczne i społeczne, wystarczy spojrzeć na to, co mówi Ha Gakure na temat życia i śmierci wojownika, by wiedzieć, że los Oboro i Gennosuke był o wiele bardziej tragiczny i skomplikowany niż w innych przypadkach. Ponad 400 lat rywalizacji i wzajemnej nienawiści musi siłą rzeczy robić swoje... 



Przypadkowe spotkanie zapoczątkowało całą serie zdarzeń, o których raczej nie będę pisać, bo sam wiem jak bardzo denerwują spoilery tych, którzy jeszcze nie widzieli filmu. Po krótce tylko postaram się powiedzieć, dlaczego ten film tak bardzo mi przypadł do gustu. 






Scenariusz - w sumie prosta intryga, ale ciekawie opowiedziana, bo w tle samego wątku miłosnego widzimy układy związane z polityką ówczesnej Japonii, chociaż jest to czysty przykład doktryny "divide et impera". Poza tym kilka wątków pobocznych, część z nich nierozwiniętych (np. bardzo żałuję, że nie dowiedzieliśmy się więcej o tym, co łączyło babkę Oboro z przywódcą klanu Koga), ale dodająca smaku całości - podobnie jak wstawki w rodzaju "trującej Kagero" (fani "Ninja scroll" będą chyba mieć łezkę w oku, albo nawet i dwie – ja miałem) 



Fabuła, choć w jakimś stopniu przewidywalna nie nuży, a zakończenie, czyli wizyta Oboro na dworze szoguna to już jest majstersztyk dramatyzmu - jak zobaczycie film, to będziecie wiedzieć, o czym mówię.






Scenografia - przepiękne krajobrazy, prawie jak z widokówki, czasem tak śliczne, że aż nierzeczywiste, np. w scenie pojedynku Gennosuke z wojownikami ninja, kiedy 3 z nich pikuje z nocnego nieba na tle wielkiej tarczy księżyca - scena wycięta żywcem z filmu anime czy mangowego komiksu. Poza tym bardzo ciekawe pomysły na techniki walki, w sumie shurikeny widziałem tam tylko raz czy dwa, za to było mnóstwo innych rzeczy - np. technika "Niszczycielskiego Oka". Myślę, że tym tematem byłby bardzo zainteresowany nawet Pentagon, bo określenie "niszczycielskie" było jak najbardziej na miejscu... 






MUZYKA - pisze z dużych liter, bo to nie jest jakiś tam przeciętny soundtrack, to jest Taro Iwashiro, czyli mistrz i klasyk w jednej osobie. Kto widział "Azumi" czy "Ruroni Kenshina" nie mówiąc już o graniu np. w "Onimushe" wie, o czym mówię. Muzyka jest boleśnie przepiękna, jak już wcześniej mówiłem - chwyta za serce, podobnie jak ta H. Zimmera z "Ostatniego samuraja". Natomiast piosenka Ayumi Hamasaki "Heaven" to jest coś, co nie schodzi z mojej playlisty już 3 miesiąc z kolei. 







Tenshi No Tamago





Dziwny film z chorą muzyką




Polecam ;)